„To miasto mówi nam, w co się bawić” - 70 lat Stołecznej Estrady i 35 lat pracy Andrzeja Matusiaka
Od siedemdziesięciu lat jest obecna na kulturalnej mapie Warszawy, od dekad wyznacza rytm miejskich wydarzeń, łączy klasykę z nowoczesnością i – jak mówi jej dyrektor – „słucha, w co chce się bawić miasto”. Stołeczna Estrada świętuje jubileusz, a jej dyrektor – Andrzej Matusiak – od 35 lat współtworzy jej historię. W rozmowie z nami opowiada o tym, jak zmieniała się publiczność, dlaczego VR nie zawita do Łazienek, co mówił egipski minister kultury pod piramidami i dlaczego sukces trzeba wygryźć – ale z klasą.

Natalia Karcz-Kaczkowska: Stołeczna Estrada świętuje 70-lecie, a Pan jest jej dyrektorem od 35 lat – to połowa historii tej instytucji. Jak udało się przez te dekady utrzymać jej znaczenie i nieprzerwaną obecność w życiu kulturalnym Warszawy?
Andrzej Matusiak: Zacznę od samego jubileuszu, bo to istotna rocznica – 70 lat istnienia Stołecznej Estrady. To powód do dumy. Mamy długą i piękną tradycję, a co ważne – wciąż jesteśmy obecni w życiu miasta. Nasza działalność nie słabnie, a zainteresowanie wydarzeniami, które organizujemy rośnie. Myślę, że to świadczy o tym, że potrafimy odpowiadać na potrzeby warszawiaków i oferować im to, czego naprawdę oczekują.
Cieszy mnie, że przez te wszystkie lata udało nam się utrzymać wysoki poziom. Przykładem są choćby koncerty Chopinowskie w Łazienkach Królewskich, Wianki nad Wisłą czy pokazy w Multimedialnym Parku Fontann – wydarzenia, które ze względu na długowieczność mają już status fenomenu. Wierni widzowie towarzyszą nam od dziesiątków lat, a nowe pokolenia odkrywają koncerty na nowo. To nie jest takie oczywiste – wiele inicjatyw, jeśli nie „zaskoczą”, kończy się po dwóch–trzech edycjach.
Mówi Pan o trwałości wydarzeń. Czy to jest wyznacznik ich jakości?
Tak. Przekonałem się, że jeśli wydarzenie przetrwa trzy sezony – to już będzie żyło. Ale jeśli coś od początku jest źle skonstruowane, to niestety – szybko znika. Udało się nam powołać wiele wydarzeń, które mają dziś wspaniałą historię. Co roku podnosimy poprzeczkę – budowanie marki trwa latami.
70 lat, poprzeczka mocno już w górze. Jak zmieniają się odbiorcy? Jakie są dziś oczekiwania publiczności?
Zmienia się odbiorca, zmieniają się jego oczekiwania. Dziś publiczność oczekuje interakcji, nie tylko biernej konsumpcji kultury. Dlatego pracujemy nad projektami, które odpowiadają na te potrzeby. Przykład? Nowy projekt z wykorzystaniem technologii VR – dzięki specjalnym okularom można będzie „wejść” na scenę, zajrzeć artystom przez ramię, zobaczyć ich instrumenty z bliska. To doświadczenie inne niż klasyczne uczestnictwo w koncercie, ale właśnie takich form szukamy. Mam nadzieję, że przyszłoroczny festiwal Skrzyżowanie Kultur będzie wyposażony w nowoczesną technikę i zachwyci publiczność.
Czy nowoczesność może też ingerować w klasykę – na przykład w koncerty Chopinowskie?
Mam wrażenie, że nasza publiczność tego nie oczekuje. Koncerty Chopinowskie w Łazienkach to kanon. Klasyczne recitale. Tam nie eksperymentujemy – choć zdarza się, że pianiści grają koncerty z orkiestrą albo jak w tym roku 1 czerwca zagrały dzieci, ale jakie dzieci! Laureaci międzynarodowych konkursów. To ciągle klasyka w najlepszym wydaniu. Nowoczesność i innowacje rezerwujemy raczej dla przestrzeni rozrywkowych – jak Multimedialny Park Fontann. Właśnie tam otworzyliśmy niedawno fotoplastikon, który w atrakcyjny sposób opowiada historię naszej instytucji i warszawskiej kultury. Można tam zobaczyć m.in. sceny z Kabaretu Dudek – czarno-białe obrazy, które zabierają nas w podróż do przeszłości. I widzowie to bardzo sobie cenią. A w weekendy imponujący laserowo-wodny pokaz.
Najważniejsze wciąż pozostaje to samo: dobra organizacja, interesujący program, bezpieczna przestrzeń. Tego warszawiacy oczekują na miejskich imprezach, Taki były tegoroczne Wianki i każda ich wcześniejsza edycja.
Park Fontann to dziś jedna z wizytówek miasta. To tu odbywają się Wianki nad Wisłą czy pokazy multimedialne. Jak to się zaczęło?
Park Fontann to miejsce absolutnie wyjątkowe – położone tuż przy Starówce i blisko Wisły, ma ogromny potencjał. Marzyłem o jego ożywieniu już 28 lat temu, kiedy organizowałem pierwsze Wianki. Wtedy był to teren dosyć zaniedbany – ale widziałem w nim potencjał. To, że dziś jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych punktów na mapie kulturalnej Warszawy, to efekt wielu lat pracy władz miasta i zespołu Stołecznej Estrady. Nic nie dzieje się z dnia na dzień. Pierwsze wydarzenia odbywały się przy dość skromnej frekwencji, ale z każdym rokiem było coraz lepiej. Zaczęliśmy wsłuchiwać się w potrzeby publiczności, rozumieć, czego naprawdę oczekuje. Mamy z widzami bezpośredni kontakt – jestem obecny na pokazach, obserwuję reakcje, rozmawiam. To pomaga nam rozwijać program.
Warszawska publiczność jest zróżnicowana – zarówno pod względem zainteresowań, jak i wieku. Seniorzy to dziś bardzo aktywna grupa odbiorców. Jaką ofertę kierujecie właśnie do nich?
W tym roku rozpoczęliśmy nowy projekt – Estradowe Lato. Dwa weekendy pełne wydarzeń: koncerty młodych zespołów, poezja śpiewana, kino plenerowe z klasyką polskiego filmu – jak Przygoda na Mariensztacie, Skarb czy zapomniany Spacerek Staromiejski Andrzeja Munka z 1958 roku. Pokazujemy też fragmenty tych filmów w pokazach Fontann. Chcemy, by każdy – bez względu na wiek– znalazł coś dla siebie. Odbiorcy czasami nas zaskakują : młodzi przychodzą na „Ławeczkę” Mozila i Zabłockiego, starsi słuchają TikTokowych zespołów, które dla nich są odkryciem.
W wielu Waszych projektach nowoczesne formy artystyczne łączą się z mniej znanymi wątkami historii Warszawy. Skąd pomysł na takie zestawienie historii z nowoczesnością?
Ponieważ tożsamość miasta jest ważna. Ponieważ historia Warszawy to coś, co łączy nas emocjonalnie z tym miastem. Warszawa nie jest jednolita – jesteśmy z różnych stron Polski. Dlatego budowanie tożsamości i zrozumienie, skąd się bierze duch miasta, jest niezwykle istotne. Pokazując nieznane fragmenty historii, budujemy więź. Jeśli pokazujemy film Munka, w którym po wojnie ludzie wracają do zrujnowanych kamienic, jeśli przypominamy legendy miejskie – jak O Warsie i Sawie – to sprawiamy, że mieszkańcy zaczynają czuć się bardziej związani z miejscem, w którym żyją. To jest bezcenne.
Wspomniał Pan o rozmowach z publicznością. Czy głosy warszawiaków mają realny wpływ na kształt programu?
Zdecydowanie. Ja i moi współpracownicy jesteśmy obecni na wielu wydarzeniach, rozmawiamy z ludźmi. Ich opinie są dla nas bardzo cenne – czasami na tej podstawie tworzymy programy. Ostatnio rejestrujemy nawet niektóre wypowiedzi uczestników. To żywa opowieść o mieście, emocjach, tożsamości. W ten sposób warszawiacy współuczestniczą w zarządzaniu kulturą miejską. To miasto mówi nam, w co się bawić.
Co było momentem przełomowym w rozwoju wydarzeń organizowanych przez Stołeczną Estradę?
Myślę, że takim przełomem było zaproszenie warszawiaków na to, co dziś nazywamy imprezami masowymi. Trzydzieści lat temu to wcale nie było oczywiste. Pamiętam dobrze jedno zdarzenie – to był Sylwester na Placu Zamkowym. Poszedłem tam jako zwykły uczestnik i zobaczyłem setki ludzi, z których każdy świętował na własną rękę, z butelką szampana w dłoni i dylematem: co z tą butelką zrobić po wypiciu?
Wtedy zaproponowałem władzom dzielnicy – bo miasto jeszcze nie było tym szczególnie zainteresowane – żeby kolejnego Sylwestra zorganizować w sposób cywilizowany. I tak zrobiliśmy. Zadbaliśmy o porządek i bezpieczeństwo. Ustawiliśmy pojemniki na szkło, a za każdą wrzuconą butelkę uczestnicy dostawali specjalne kontramarki, które uprawniały ich do udziału w losowaniu nagród od sponsorów. Od suszarek z Pewexu po telewizory z Baltony – to były różne, czasem osobliwe, ale cenne nagrody. Efekt? Ani jednej butelki na bruku. To pokazało, że można. Trzeba tylko przygotować odpowiedni program i zaprosić ludzi do wspólnego, zorganizowanego świętowania. I tak zaczęła się nowa epoka wielkich miejskich wydarzeń plenerowych.
Czy przez te 35 lat pracy był jakiś spektakl, widowisko, które uważa Pan za numer jeden? Może pierwsza trójka tych najważniejszych wydarzeń?
Jednym z takich przełomowych projektów był bez wątpienia „Rock Loves Chopin”. W 2010 roku – Roku Chopinowskim – minister kultury Waldemar Dąbrowski zwrócił się do mnie z prośbą: „Zróbcie coś w waszym stylu. Konkursy i koncerty klasyczne już mamy. Potrzebujemy czegoś, co przyciągnie młodszych odbiorców.” No i powstał projekt, który połączył muzykę Fryderyka Chopina z jazzem, rockiem, tańcem i multimediami.
To było prawdziwe widowisko – z udziałem takich artystów jak Jan Borysewicz, Leszek Możdżer, Janusz Olejniczak. Zagraliśmy to nie tylko w Polsce, ale i na całym świecie: w Chinach, Norwegii, Meksyku, w słynnej Arena di Verona, gdzie 10 tysięcy osób kupiło bilety na koncert polskich artystów. Kulminacją był występ pod piramidami w Gizie. Egipski minister kultury powiedział: „To wydarzenie musi się tu odbyć”. Kiedy pojechałem na dokumentację, zobaczyłem piramidy i bezkresną pustynię. Jeździliśmy cały dzień wojskowym samochodem. Zapytali: „Gdzie ma stanąć scena?” Pokazałem palcem: „Tu, przy Sfinksie”. Kilka miesięcy później na tym piasku wybudowano amfiteatr na 5 tysięcy osób, czerwone dywany, a w pierwszym rzędzie... Omar Sharif.
Były tam telewizje z całego świata – Brazylia, Włochy, Francja. Pytali tylko: „Czy możemy to zarejestrować?” – Odpowiadałem: „Możecie wszystko. To ma iść w świat”. I poszło. Młodzież z różnych kultur zobaczyła Chopina nie tylko w klasycznym, ale i zupełnie nowym jazz- rockowym wydaniu – z orkiestrą, tancerzami, multimediami. Reakcje były niesamowite, bo choć nie każdy tam zna całą twórczość Chopina, wiele z jego melodyki zapada w pamięć – i to działało.
Dziś wielkim sukcesem są nasze koncerty polskich pianistów w parku w sercu Paryża, czyli festiwal Chopin au Jardin, a także rozwijające się międzynarodowe festiwale Skrzyżowanie kultur i Róbrege.
Brzmi, jakby siedział przede mną człowiek od zadań niemożliwych. Jaka jest Pana recepta na sukces?
Trzeba bardzo chcieć, mieć determinację – gryźć, zrywać asfalt rękami, gdy to konieczne, nie poddawać się i pewnie iść do przodu… ale z klasą. Nie z kosą, tylko z klasą. Szanować ludzi i kochać artystów. To cała filozofia.
Dużo mówimy o działalności Stołecznej Estrady, ale ten rok to piękny jubileusz Pana współtworzenia tego miejsca – 35-lecie. Czego przez te lata dowiedział się Pan o ludziach, o artystach, ale przede wszystkim o sobie?
Mając doświadczenia z ponad 10 tysięcy imprez o ludziach, artystach i sobie dowiedziałem się tak wiele, że wystarczyłoby na całą książkę. Można się domyślać, jak dużo działo się na scenie, w kulisach, w podróży i w gabinetach. Mój mentor Andrzej Łapicki pisał dzienniki, które później wydane odniosły ogromny sukces. Pisał o ludziach, artystach i sobie – celnie, aktualne do dziś, utożsamiam się z tym, polecam. Lepiej tego nie zrobi nikt.
I jeszcze jedno – jubileusz trwa. Jakie wydarzenia związane z 70-leciem Stołecznej Estrady czekają nas jeszcze do końca roku?
Ciągle nad tym pracujemy, jeśli spodoba się Estradowe Lato to zaprosimy na Estradową Jesień. We wrześniu zapraszam na specjalną edycję Skrzyżowania Kultur. Zapraszamy publiczność do wspólnego świętowania.
fot. Stołeczna Estrada